O projekcie

Projekt realizowany jest, w ramach programu "Uczenie się przez całe życie": Leonardo da Vinci, przez Dolnośląską Izbę Rzemieślniczą i zakłada zrealizowanie staży zawodowych w zagranicznych przedsiębiorstwach dla 111 uczniów dolnośląskich szkół zawodowych w następujących profesjach: piekarz (25 osób), cukiernik (18 osób), mechanik pojazdów samochodowych (18 osób), fryzjer (22 osoby), kucharz (6 osób), stolarz (8 osób), instalator urządzeń sanitarnych (4 osoby), elektryk (4 osoby), fotograf (4 osoby), złotnik (2 osoby). Staże trwają 3 tygodnie i realizowane będą od września 2010 roku do maja 2012 roku.

W ramach projektu uczniowie mają zapewnioną podróż, wyżywienie, zakwaterowanie, kieszonkowe oraz kurs językowo-kulturowy.


czwartek, 18 listopada 2010

Grupa 3 - podsumowanie

Z pamiętnika opiekuna Beaty Grandos (opiekun 3 kucharzy) :D

"Jazda pociągiem, przesiadka, pierwsza, druga, nieważne ile już tych przesiadek za nami. Jesteśmy cali i zdrowi, poznajemy się i nastawiamy na świetną przygodę w Niemczech. Ze wszystkimi bagażami już nas odbierają z maleńkiej stacyjki w Zeulenrodzie i pierwsze nasze ogromne wejście pod górę, nocą, wokół ciemno i prawie słychać pohukiwanie sowy, aura grozy, a my wykończeni po całym dniu podróży jeszcze nie mamy dość, a może jednak mamy – tak czy tak łóżko powitamy z uśmiechem.

Poniedziałek bardzo wcześnie rano, bowiem już o godz. 9:00 jesteśmy na nogach i spotykamy się z Bianką - naszą opiekunką ze strony niemieckiej, która zawiezie nas do hotelu „Bioseehotel”, gdzie kucharze będą się uczyć fachu pod okiem szefa kuchni, nota bene Pana Owoca (dt. Obst = pl. owoc) .
Ustalamy grafik, zwiedzamy kuchnię, magazyny, zaplecza i wiele różnych dziwnych na pierwszy rzut oka pomieszczeń, ale jakże usprawniających pracę na górze. Na górze, gdyż kuchnia naszych kuchcików znajduje się na ostatnim, 6 piętrze hotelu, natomiast magazyny na poziomie –1. Całe szczęście jest też winda.

Niestety pogoda nam początkowo nie sprzyja i oprócz zwiedzania miasteczka, zwiedzamy okoliczne sklepy w poszukiwaniu peleryn przed deszczem, a tu jak na złość wszystkie wyprzedane. Całe szczęście miasto nie jest duże i można wszędzie dotrzeć pieszo, więc się nie dajemy niemieckiej pogodzie rodem z Wielkiej Brytanii i mimo mżawki docieramy pieszo kilka kilometrów na pierwszy dzień prawdziwej pracy w kuchni. A jak wygląda praca w kuchni? Z pozoru wystarczy pokroić, posiekać i wymieszać, czasem wrzucić coś na patelnię, czy trochę większą patelnię czy do garnka, albo ogromnej skrzynki a tak naprawdę trzeba się zastanowić co można ze sobą połączyć, a czego nie wolno, w jakiej kolejności dodawać poszczególne składniki, (trzeba je najpierw przytransportować na poziom widokowo - kuchenny oczywiście… windą) żeby danie nie było mdłe czy jednokolorowe. Tak pisze laik o pracy w kuchni, ale to jest naprawdę interesująca sprawa, kiedy trzeba przyrządzić rybę od wyfiletowania do podania na talerze gościom lub kiedy trzeba przyrządzić zupę pomidorową zgodnie z wytycznymi otrzymanymi w innym języku i niczego nie można zapomnieć albo przekręcić, albo kiedy szef kuchni zleca wyczyszczenie mięsa a następnie jego rozporcjowanie, tak aby poszczególne porcje były równiutkie. Trzeba mieć oko jak waga aptekarska . Bywa trudno, ale jakże interesująco.

Jednak wyjazd do Niemiec, to nie tylko wyjazd do pracy w kuchni, czy na innym stanowisku. To jest dla nas też oczywiście czas odpoczynku i zwiedzania. Skoro już jesteśmy za granicą trzeba to dobrze wykorzystać i mieć satysfakcję nie tylko z cateringu, którego jest się uczestnikiem i współorganizatorem. Dlatego też naszym pierwszym wyjazdem (uwaga: za naszą pomoc dostaliśmy dodatkowy dzień wolny od pracy ) jest Erfurt, stolica landu w którym jesteśmy. Trafiamy w sam środek imprezy, której główne obchody rozciągają się od placu przed ratuszem (oczywiście zwiedzony) aż do katedry (no może nie do końca zwiedzona, ale ją rozpoznamy na zdjęciach) na drugim końcu strefy dla pieszych. A powód jest nie byle jaki: znany na całym świecie Oktoberfest zawitał do Turyngii i otrzymał przydomek Erfurter. Warto zobaczyć choćby namiastkę tego co dzieje się w podobnym czasie w Monachium na Theresienwiese. Piękna pogoda, uśmiechnięci przechodnie, muzycy na ulicach i my w samym środku.
Kolejnym miejscem, któremu nie dajemy na siebie zbyt długo czekać jest Lipsk. Urokliwa droga z dworca głównego do rynku jest niestety usłana co rusz remontami, przez co miasto staje się trochę labiryntem. Niestety nie wiedzieli, że zamierzamy przyjechać i nie uwinęli się na czas. Ponieważ jest środek tygodnia i godziny południowe, możemy sobie spokojnie urządzić spacer i pobuszować po sklepach.
Ostatnim naszym celem, ale zanim do celu… Po drodze zwiedzamy średniowieczny zamek, gdzie można być zakutym w dyby, albo zostać uwięzionym w ogromnej klatce, a potem kiedy już będzie się odpowiednio podtuczonym przyjdzie kucharz i… może nas od razu nie zje tylko pokaże, gdzie w okolicy znajduje się wytwórnia ciastek i innych słodkich smakołyków. Naturalnie nie może nas tam zabraknąć. Całe szczęście Bianka ma duży samochód i możemy spokojnie pomieścić zrobione tam czekoladowe zapasy na gorsze czasy.
Wreszcie cel: upragniona Jena i planetarium Zeissa, tutaj nie można nie być. Nie trzeba nawet specjalnie wiele rozumieć, co oni nam tam próbują opowiedzieć, i tak wpada się w zachwyt. A poza planetarium: małe miasto, które pełne jest kontrastów zadziwia różnorodnością architektury i bogactwem smaków.
Ale, ale… My niestety musimy pomału wracać z tych wojaży. Najpierw za każdym razem do Zeulenrody, do naszego drugiego domu przez te trzy tygodnie, a potem do prawdziwego domu w Polsce. Żal odjeżdżać. Jednak jesteśmy bogatsi w doświadczenia kuchenne, poznaliśmy nową, może trochę inną od polskiej kulturę, zobaczyliśmy jak wyglądają małe miasteczka i czy naprawdę fajnie jest mieszkać w dużych miastach. A przede wszystkim i co najważniejsze możemy stwierdzić, że naprawdę fajnie jest wyjechać na program taki jak nasz, żeby zaczerpnąć nowych pomysłów."
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz